I nie tylko pracy…
Odpuszczenie tematu produktywności, czyli tematu, który stanowi(ł) główny trzon mojego bloga? Zaskoczenie dopadło nawet mnie jako autora. Nadszedł jednak moment, by zacząć kwestionować status quo.
Na początku był jednak bałagan…
Od zawsze miałem taki problem, że choć potrafiłem się ekstremalnie skoncentrować i nagle zająć kompletnie nową dziedziną, wchłaniając jej podstawy dziesięciokrotnie szybciej od przeciętnego adepta, moje życie wyglądało totalnie inaczej. Moje skłonności i nawyki prowadziły do tego, że:
- prokrastynowałem,
- marnowałem czas,
- zajmowałem się mniej ważnymi 80% zadania, zamiast najważniejszymi 20%,
- w stresie działałem na ostatnią chwilę,
- zapominałem,
- zaniedbywałem,
- dekoncentrowałem się,
- miałem słomiany zapał,
- i tak dalej.
Pomimo tego, jeszcze jako dziecko i nastolatek, kiedy już czegoś wymagało ode mnie życie, stawałem na wysokości zadania i potrafiłem osiągać bardzo dobre efekty. Często bez większego przygotowania, organizacji, na odwal się, wśród bałaganu na biurku, opierając się o spodnie niechlujnie przerzucone przez oparcie krzesła. Taki „zdolny leń” (jak zazwyczaj określali mnie rodzice i nauczyciele, a nawet ja sam). Choć taki styl życia bardzo eksploatował, pozwolił mi przelecieć do połowy liceum, kiedy nastąpił spory przewrót.
Wtedy zainteresował mnie cały rozwój osobisty, z jego mrocznymi i jasnymi stronami, który jakiś czas później zamieniłem na efektywność osobistą. Dzięki temu wybrałem poszczególne kompetencje, które chciałem rozwijać. Wsród nich potrzebowałem przede wszystkim poprawy produktywności. Ta, obok kompetencji społecznych, w których czułem się dobrze, stała się numerem jeden przez lata i dostarczyła mi najlepszych efektów. Mając sporo planów, ambicji, pasje, zainteresowania, znajomych i tylko 24 godziny, był to złoty strzał.
Produktywność okazała się brakującym ogniwem dla wielu kolejnych lat!
W ten sposób doszedłem aż do okolic 27 roku życia. To był moment, w którym poczułem, że zjadłem zęby na temacie. Przetestowałem chyba wszystko, co powstało w temacie organizacji, by ostatecznie wyrzucić z tego 90%, o czym wspominałem na łamach bloga i podcastu już niejednokrotnie. Pozostałe 10% to wyselekcjonowany zestaw narzędzi, dający mi wszystko, co niezbędne, by uporać się z zadaniami sprawnie, nie poświęcając nadmiernie czasu na organizację i wszystko „okołopracowe”.
Formuła uległa jednak wyczerpaniu
Jak to w życiu bywa, większość formuł i sposobów na życie w pewnym momencie w końcu ulega wyczerpaniu. W tym wypadku doszedłem do momentu, w którym:
- potrafiłem szybko i sprawnie wykonać jakąkolwiek pracę, do której odpowiednio się zabrałem,
- skutecznie definiowałem cele, pod warunkiem, że wiedziałem czego naprawdę chcę.
Odkryłem jednak także drugą stronę medalu, która pokazała mi, że:
- choć wysoka produktywność jest generalnie oszczędnością energii, ciągłe dążenie do czegoś odebrało mi na tyle sporo energii, że nie poświęcałem jej stosownie dużo nie tylko na regenerację psychiki, ale i ciągłą korektę kursu,
- pierwotny sens, nie tylko mojej pracy, ale i w pewnym stopniu mojego życia, w pewnym sensie wyczerpał się (Chociaż prędzej powiedziałbym, że wymagał aktualizacji i nowych poszukiwań).
Od produktywności do skuteczności
Skupienie na produktywności zamieniłem koncentracją na znacznie szerszym pojęciu – skuteczności, a w odniesieniu do całego swojego istnienia, “wysokosprawczości”, czyli pojęcia, które odkryłem dzięki Andrzejowi Tucholskiemu.
W pewnym sensie, choć i tak nigdy nie byłem fanem pojęcia work-life balance w odniesieniu do mojej pracy, problemem okazało się również dość sztywne oddzielenia zadań od życia osobistego. To źle? Przecież wszędzie mówi się, że to zdrowe.
W moim przypadku kluczowe okazało się włączenie pracy, jako integralnej części mojego życia, która mocno pokrywa się i przenika z innymi. Nie tylko wpływając wzajemnie ze sobą na kwestie osobiste, ale w pewnym sensie będąc także nimi! To trudne, ponieważ aby było zdrowe, wymaga silnego wsłuchiwania się w swoje potrzeby oraz wyzwania, które stawia nam życie, zamiast sztywnego podejścia – praca jest od 8 do 16. Niejednokrotnie popełniłem błędy w tym zakresie i pewnie jeszcze nie jeden raz popełnię. Dzięki takiemu czemuś nie muszę się jednak zastanawiać, czy praca będąca pasją o 21 wieczorem jest ok, a poranek z konsolą lub sparing bokserski o 10 rano są grzeszkiem, który powinien wywoływać we mnie poczucie winy.
W poszukiwaniu nowego sensu
Przyznam, że wyczerpanie tematu produktywności, jako dziedziny wiedzy i umiejętności było dla mnie trudne. Odpadło w moim życiu coś, co stanowiło jego istotny element przez lata (Choć w ostatnim czasie dość nudnym i wyczerpanym). W przyszłości nadal wiele z niej pojawi się na blogu, bo wiem, że moi odbiorcy potrzebują usprawnienia organizacji swojej pracy. Kategoria “Produktywność”, według moich wstępnych planów, zmieni jednak nazwę na “Skuteczność”, a dla mnie samego zostanie już wyłącznie zestawem narzędzi, który pomoże w życiowym maratonie. Moją rolą pozostanie umiejętne wykorzystywanie tego, co wiem i umiem, by wspierać realizację codziennych zadań i celów.
Tymczasem, swój maraton wypełniam zupełnie nowym sensem. O wiele bogatszym, trudniejszym, nadal eksplorowanym, ale i bardziej satysfakcjonującym. Na pewno również takim, który silnie wpłynie na tworzone przeze mnie treści w najbliższych miesiącach i latach.